Grodków - Ustroń - Koniaków - Białka Tatrzańska
Pierwszy i ostatni międzynarodowy dzień tej Wyprawy :) Ale po kolei... Nic nas w tym motelu nie trzymało, więc szybko po pobudce, nawet bez śniadania, ruszyliśmy w drogę, zaczynajac oczywiście od Grodkowa, którego po "zwiedzaniu" nocą, jednak trudno by zaliczyć do poznanych ;) Zaparkowaliśmy na dobrze nam już znanej ulicy Warszawskiej, przy parku, skąd dwa kroki do kościoła pw. Św. Michała Archanioła, pod kuratelą Księży Misjonarzy. Co tu opuszki strzępić, galerię trzeba zobaczyć ;)
Pobliski Rynek nas zaskoczył. Niby rynek jak rynek - tradycyjnie na planie prostokąta, tradycyjnie na środku ratusz... i socrealistyczne bloki w zabudowie wokół rynku (sic!). Makabra. Współczujemy Grodkowianom.
Za dużo już po Grodkowie nie wałęsaliśmy się, zrobioliśmy zakupy na śniadanie, które skonsumowaliśmy na ławeczce we wspomnianym parku, i jazda w drogę, która dziś daleka. Z tej też racji zdecydowaliśmy się zainwestować parę złotych w pomknięcie autostradą A4, z której zjechaliśmy za Gliwicami i jadąc przez Żory i Skoczów, dotarliśmy do Ustronia.
Ustroń obowiązkowo musiał się znaleźć na naszej trasie, gdyż jest to ważne dla Wilka miejsce. W Ustroniu w XIX wieku, przez 43 lata pełnił posługę proboszcza w Ewangelicko-Augsburskiej parafii brat wilkowego pra-pra-pra-pra-pradziadka :) I nawet ów kościół znajduje się przy placu jego imienia, tj. ks. Karola Fryderyka Kotschego. Niestety, w skutek omylenia skrętów nie dojechaliśmy do tego kościoła, a czas był tak napięty, że choć do centrum Ustronia się cofnęliśmy, to już tylko tyle żeby przejść się kawałek i skoczyć na obiadek. Czyli nie podjechaliśmy już również do Sanatorium Złocień, w którym swego czasu Wilk odbywał praktyki zawodowe jako masażysta. Jeśli kiedyś uda się Wilkowi nagrać i opublikować piosenkę o tytule "Złocień" to już będziecie wiedzieć skąd ten kwiat Wilkowo do głowy przyszedł ;)
A ponieważ od czasu owych praktyk Wilk uwielbia wspaniałą Naleśnikarnię "Delicje" w centrum Ustronia, to nie mógł nie zabrać Stokrotki na naleśniki tamże, zważywszy, że miłość do tej potrawy jest obopólna. I nie zawiedliśmy się i tym razem, choć Stokrotka może nie w pełni mogła się tymi smakami nacieszyć, ze względu na kiepskie tego dnia samopoczucie :(
Pobliski Rynek nas zaskoczył. Niby rynek jak rynek - tradycyjnie na planie prostokąta, tradycyjnie na środku ratusz... i socrealistyczne bloki w zabudowie wokół rynku (sic!). Makabra. Współczujemy Grodkowianom.
Za dużo już po Grodkowie nie wałęsaliśmy się, zrobioliśmy zakupy na śniadanie, które skonsumowaliśmy na ławeczce we wspomnianym parku, i jazda w drogę, która dziś daleka. Z tej też racji zdecydowaliśmy się zainwestować parę złotych w pomknięcie autostradą A4, z której zjechaliśmy za Gliwicami i jadąc przez Żory i Skoczów, dotarliśmy do Ustronia.
Ustroń obowiązkowo musiał się znaleźć na naszej trasie, gdyż jest to ważne dla Wilka miejsce. W Ustroniu w XIX wieku, przez 43 lata pełnił posługę proboszcza w Ewangelicko-Augsburskiej parafii brat wilkowego pra-pra-pra-pra-pradziadka :) I nawet ów kościół znajduje się przy placu jego imienia, tj. ks. Karola Fryderyka Kotschego. Niestety, w skutek omylenia skrętów nie dojechaliśmy do tego kościoła, a czas był tak napięty, że choć do centrum Ustronia się cofnęliśmy, to już tylko tyle żeby przejść się kawałek i skoczyć na obiadek. Czyli nie podjechaliśmy już również do Sanatorium Złocień, w którym swego czasu Wilk odbywał praktyki zawodowe jako masażysta. Jeśli kiedyś uda się Wilkowi nagrać i opublikować piosenkę o tytule "Złocień" to już będziecie wiedzieć skąd ten kwiat Wilkowo do głowy przyszedł ;)
A ponieważ od czasu owych praktyk Wilk uwielbia wspaniałą Naleśnikarnię "Delicje" w centrum Ustronia, to nie mógł nie zabrać Stokrotki na naleśniki tamże, zważywszy, że miłość do tej potrawy jest obopólna. I nie zawiedliśmy się i tym razem, choć Stokrotka może nie w pełni mogła się tymi smakami nacieszyć, ze względu na kiepskie tego dnia samopoczucie :(
Już za Ustroniem, a tym bardziej za Wisłą, zaczyna się to co Tygryski lubią w jeździe samochodem najbardziej ;) Multum wiraży wśród pejzaży :) Niestety! Łączy się to nieuchornnie z tym czego Wilk nie lubi najbardziej, czyli - górka, górkę górką pogania ;) Pochodzący z płaskiego Świnoujścia, i mieszkający od lat w płaskiej Warszawie, nie dość że nie przyzwyczajony do górek, to jeszcze przyszło mu mierzyć się z nimi w autku miłym, ale jednak przystosowanym dla typowych płaskich szos, a co gorsze wypełnionym taką ilością bagaży (głównie z tyłu, no bo gdzież), że nawet małe "górki" w miastach bywały wyzwaniem i zdarzały się irytujace gaśnięcia, cóż dopiero poważne wzniesienia dróg w naszych pięknych polskich górach. Najgorszy był ten pierwszy dzień, na który nieopatrznie Wilk się nie przygotował, wiedzy nie odświeżył i skończyło się wyjątkowo stresogennym podjazdem pod jedną taką wredną górkę ;) przed Istebną. Chwila grozy była, która i Stokrtoce się udzieliła, bo dosłownie sekundy dzieliły nas przed zgaśnięciem silnika... Tragedii by nie było, ale ileż straty czasu, by przy tym nachyleniu i obciążeniu to już bez szans żeby tam wystartować, więc trzeba by na wstecznym zjechać do samego dołu, a podjazd był naprawdę długi... Coś podobnego zdarzyło się Wilkowi i jego przyjaciołom, jak kilka lat temu jechali ich samochodem na zimowy wyjazd duszpasterski, do ośrodka w Rzepiskach, która ta miejscowość wije się wzdłuż drogi pod górę. Z tą różnicą że Jarek jest znakomitym kierowcą i nic mu nie zgasło, tylko zatrzymaliśmy się przy drodze, zepy zapytać tubylców, czy myśmy już tego ośrodka nie przegapili. Jak się okazało był on na końcu tej drogi, ale właśnie z obciążeniem wszystkich osób i bagaży w środku i co najgorsze - na oblodzonej drodze - nie było szans już wystartować i musieliśmy rakiem zjechać na sam dół :) O tyle tam było łatwiej, iż prawie nikt tam nie jeździł, a przed tą Istebną jednak co jakiś czas ktoś przemykał. I to by zapewne znacząco utrudniło zjazd, i tak już byliśmy czasowo ostro w plecy. Sęk w tym, że akurat w tym jednym dniu, absolutnie koniecznie musielimyśmy być w wyznaczonej miejscowości na nocleg (ale o tym później;).
Przed dalszymi tego typu "masakrami" uratował nas "telefon do Przyjaciela" ;) Zaraz za tą istebniańską górką zatrzymaliśmy się i Wilk zadzwonił do Księdza Łukasza, z którym już i sam Wilk podróżował, i razem ze Stokrotką jechali z nim za kierownicą, a i pochodzi on z bardziej pagórkowatych terenów, więc była nadzieja, że pouczy należycie. I pouczył. I jak już Wilkowi się odświeżyło we łbie jak prawidłowo redukować biegi na wzniesieniach, to w dalszej drodze strasowała się już głównie Stokrotka, mając w pamięci wciąż tamtą traumę, heh... No żeby nie było zbyt pięknie, to do końca podróży - przeładowanie tyłu, powodowało trudności ze startowaniem na górkach, ale jak już się jechało to nie było ryzyka zgaśnięcia :) Pozdrawiamy ks. Łukasza! :)
Przed dalszymi tego typu "masakrami" uratował nas "telefon do Przyjaciela" ;) Zaraz za tą istebniańską górką zatrzymaliśmy się i Wilk zadzwonił do Księdza Łukasza, z którym już i sam Wilk podróżował, i razem ze Stokrotką jechali z nim za kierownicą, a i pochodzi on z bardziej pagórkowatych terenów, więc była nadzieja, że pouczy należycie. I pouczył. I jak już Wilkowi się odświeżyło we łbie jak prawidłowo redukować biegi na wzniesieniach, to w dalszej drodze strasowała się już głównie Stokrotka, mając w pamięci wciąż tamtą traumę, heh... No żeby nie było zbyt pięknie, to do końca podróży - przeładowanie tyłu, powodowało trudności ze startowaniem na górkach, ale jak już się jechało to nie było ryzyka zgaśnięcia :) Pozdrawiamy ks. Łukasza! :)
Niedaleczko za Istebną - wjedżamy do pięknego Koniakowa, znanego głównie z wielowiekowej tradycji koronkarstwa. Ale nie to zawsze wiedzie Wilka do Koniakowa, gdy jest w pobliżu, a kolejne rodzinne koligacje :) Bo otóż tu na jednym z końców wsi znajduje się górka (tym razem w całkiem pozytywnej konotacji) co się zowie Koczy Zamek (w niektórych zapisach - Koci Zamek). Jakby nie pisać, nie o kotach tu mowa, a węgierskim, arystokratycznym rodzie Kocsis. Otóż prawdopodobnie w połowie XVII wieku, nieznany z imienia syn grafa Kocsisa, włócząc się po Podhalu zapałał gorącą miłością do pewnej Góralki, na ożenek z którą ojciec nie pozwolił, jako że byłby to mezalians. Zakochany, ojcu podporządkować się nie chciał, zabrał potajemnie część ojcowskiego majątku i uciekł z ich zamku, ożenił się ze swą Miłą, i pobudował na owym wzniesieniu w Koniakowie drewniany zameczek. Niedługo niestety trwało ich szczęśnie, bo żądny zemsty graf, wywiedziawszy się w końcu gdzie jego marnotrawny syn osiadł, zebrał zbrojną kompaniję, i w podstępnym ataku spalił "koczy zamek". Niestety w pożarze zginęła i żona i maleński osesek młodego Kocsisa. On sam ocalalał, i na wpół obłąkany uszedł, żyjąc odtąd na Podhalu skromnie i nie rzucając się w oczy. Ojciec nigdy go już nie odnalazł, a on sam musiał w końcu zaznać spokoju ducha, i jakaś jeszcze zacna Góralka musiała się pojawić skoroć potomkowie jego na tym świecie zaistnieli. A wśród nich m.in. Jan Gotfryd Kotschy (ponad 30 lat pełniący funkcję Burmistrza Pszczyny) i jego syn - wspomniany ks. Karol Kotschy, który poza posługą kapłańską zasłużył się także znacznie w dziedzinie botaniki, a w tym względzie jeszcze większą sławę zyskał jego syn Teodor, znakomity takze podróżnik. Z kolejnych pokoleń wspomnę jeszcze Józefa Orwid-Kotschy, przedwojennego krakowskiego aktora teatralnego, kabaretowego i filmowego, Jana Kotschy - Dyrektora Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu, Adama Kotschy, który poniósł męczeńską śmierć w hitlerowskim obozie Weimar-Buchenwald i wreszcie Mariana Kotschy, ps. "Stal", "Sęk", żołnierza AK, a później ukochanego Dziadka, na kolanach którego, za "pazuchą" czerownej koszuli w czarną kratę, mały Wilczek uwielbiał siedzieć i słuchać barwnych opowieści o wojnie. A jesienią, chodził mały Wilczek ze starym Sękiem po świnoujskim parku i szurali w opadłych liściach... Ach, słodkie dzieciństwo! :)
Ciekawostka taka, że nazwisko Kocsis zostało w jednej gałęzi potomków zgermanizowane do owego Kotschy, a w drugiej spolonizowane na - Koczy (w wymowie brzmi dokładnie tak samo). Obecnie żyje conajmniej kilku potomków z Koczych, i już tylko jeden z linii Wilka - Kotschy (niestety nazwisko się na nim wytraca).
Ciekawostka taka, że nazwisko Kocsis zostało w jednej gałęzi potomków zgermanizowane do owego Kotschy, a w drugiej spolonizowane na - Koczy (w wymowie brzmi dokładnie tak samo). Obecnie żyje conajmniej kilku potomków z Koczych, i już tylko jeden z linii Wilka - Kotschy (niestety nazwisko się na nim wytraca).
Ale dosć historii, wróćmy do teraźniejszości, w której Wilk mimo wszystko, z pomocą Stokrotki, wkuśtykał na Koczy Zamek (oczywiście po zamku w tym miejscu od wieków nie ma śladu, i tylko w nazwie góry się on zachował), popodziwiali sobie widoki, trochę poodpoczywali, potem mała sesja zdjęciowa, i dalejże w drogę! :)
Przez Milówkę (krótki postój na tankowanie i pucowanie FordKi), Rajczę, Ujsoły i Glinkę wywiózł Wilk Stokrotkę z ziemi ojczystej. ;) Ale długo na Słowacji nie zabawili, bo to w końcu miał być Polski Rajd, a jeno tamtędy było najbliżej do serca naszych Tatr. Przemknęliśmy przez miejscowości Novot, Zakamenne, Krusetnica, Breza, Lokca, Namestowo (nad pięknym jeziorem na rzece Orawie) oraz Bobrow, za którym już wbijamy z powrotem do Polski, i podziwiając piękny zachód słońca jedziemy przez Jabłonkę, Piekielnik, Czarny Dunajec, Ludźmierz i Nowy Targ, aż do Białki Tatrzańskiej, gdzie po zmroku już zajeżdzamy (na zarezerwowany jeszcze przed wyjazdem z Warszawy nocleg) pod wypasiony Pensjonat "Burkaty", na który nigdy by nas nie było stać, ale Wilk pół roku wcześniej wygrał 3-dniowy pobyt w nim, w konkursie "Paragon z podróży" (nie chwaląc się;).
To już nad wygodami i atrakcjami, pozachwycamy się może jutro ;) Dobranoc.
Przez Milówkę (krótki postój na tankowanie i pucowanie FordKi), Rajczę, Ujsoły i Glinkę wywiózł Wilk Stokrotkę z ziemi ojczystej. ;) Ale długo na Słowacji nie zabawili, bo to w końcu miał być Polski Rajd, a jeno tamtędy było najbliżej do serca naszych Tatr. Przemknęliśmy przez miejscowości Novot, Zakamenne, Krusetnica, Breza, Lokca, Namestowo (nad pięknym jeziorem na rzece Orawie) oraz Bobrow, za którym już wbijamy z powrotem do Polski, i podziwiając piękny zachód słońca jedziemy przez Jabłonkę, Piekielnik, Czarny Dunajec, Ludźmierz i Nowy Targ, aż do Białki Tatrzańskiej, gdzie po zmroku już zajeżdzamy (na zarezerwowany jeszcze przed wyjazdem z Warszawy nocleg) pod wypasiony Pensjonat "Burkaty", na który nigdy by nas nie było stać, ale Wilk pół roku wcześniej wygrał 3-dniowy pobyt w nim, w konkursie "Paragon z podróży" (nie chwaląc się;).
To już nad wygodami i atrakcjami, pozachwycamy się może jutro ;) Dobranoc.
Bilans dnia: 1,9 km pieszo
372 km autem
Pozdrowienia: dla pracowników, zwłaszcza kucharzy Naleśnikarni "Delicje" w Ustroniu, Jarka i Anię :) oraz ponownie ks. Łukasza :) i Wujka Zbigniewa Kotschy :)
Nocleg: Pensjonat "Burkaty" w Białce Tatrzańskiej.
372 km autem
Pozdrowienia: dla pracowników, zwłaszcza kucharzy Naleśnikarni "Delicje" w Ustroniu, Jarka i Anię :) oraz ponownie ks. Łukasza :) i Wujka Zbigniewa Kotschy :)
Nocleg: Pensjonat "Burkaty" w Białce Tatrzańskiej.